image__02
Blog

Wróciła do Polski z chorobą tropikalną.

Wróciła do Polski z chorobą tropikalną. „Nie sądziłam, że moje życie zmieni się w koszmar”

Ewa Jankowska

Weekend Gazeta.pl

http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,24988560,wrocila-do-polski-z-choroba-tropikalna-nie-sadzilam-ze-moje.html

 

Wraz z rosnącą popularnością egzotycznych podróży rośnie liczba osób, które wracają do Polski z niechcianą pamiątką – chorobą tropikalną. Kiedy wystąpią objawy, często nie łączą ich z zagranicznym wyjazdem. Skutki potrafią być bolesne.

*Przypominamy najchętniej czytane teksty minionego roku*

 

Michał: W przewodniku po Kostaryce przeczytałem, że nie występuje tam ani denga, ani malaria. Nie przywiązywałem więc wagi do tego, żeby stosować środki odstraszające komary. Podróżowałem po obszarach wilgotnych, sporo czasu spędziłem w dżungli, poza utartymi szlakami. Dwa dni przed wyjazdem, w środku nocy, obudziłem się bardzo rozgrzany. Myślę, że mogłem mieć nawet 40 stopni gorączki. Zakładałem dwa scenariusze – albo mam ostre przeziębienie, albo jednak dengę. Nie poszedłem do miejscowego szpitala, bo bałem się, że mnie przetrzymają i nie zdążę na samolot. W ciągu dnia gorączka nieznacznie spadała, wieczorem z powrotem rosła, przez większość czasu leżałem w cieniu.

 

Po powrocie do Polski od razu pojechałem do przychodni w Szczecinie. Lekarka, jak usłyszała słowo „denga”, zaczęła nerwowo przeszukiwać Internet. Musiałem jej powiedzieć, jakie badania powinna mi zlecić. Postanowiłem pójść do szpitala specjalizującego się w leczeniu chorób tropikalnych. Padło na Warszawę i Poradnię Chorób Zakaźnych przy ulicy Wolskiej. Przyjęli mnie od razu, zrobili badania, rozpoznano dengę. Lekarze powiedzieli, żebym odpoczywał, nie przemęczał się i wrócił, jeśli zaczną mi pękać naczynia krwionośne, pojawią się na nogach wybroczyny. Podciągnąłem nogawkę spodni: „O, takie?” Zatrzymali mnie w szpitalu i wykonali transfuzję krwi. Wyszedłem po tygodniu, zdrowy. Ale po tym doświadczeniu postanowiłem już nie wracać do tropików.

 

Jak podaje Polska Agencja Prasowa, ok. 20-50 proc. turystów przebywających w strefie tropikalnej ma problemy zdrowotne podczas podróży. Część z nich cierpi na gorączkę, która może mieć przyczynę zakaźną. Od stycznia do czerwca 2019 roku w Polsce odnotowano 24 przypadki gorączki tropikalnej przenoszonej przez komary tygrysie, czyli dengi. To o 10 więcej niż w ubiegłym roku w tym samym okresie. Dla porównania: w całym 2010 roku przypadków zachorowań na tę tropikalną chorobę było zaledwie osiem. Jak jednak uspokajają specjaliści chorób zakaźnych, liczba zgłoszonych przez lekarzy przypadków dengi w Polsce od lat nie przekracza 50 rocznie.

 

Kordiana Warońskiego, podróżnika i doradcy w zakresie profilaktyki chorób tropikalnych, nie dziwi ten trend wzrostowy w przypadku dengi. – Polacy się bogacą, coraz więcej osób eksploruje niegdyś prawie niedostępne kierunki. Wraz z rosnącą popularnością takich podróży rośnie liczba osób chorych – podkreśla. Mimo że świadomość podróżników na temat chorób tropikalnych jest coraz większa, nie zawsze jest to łatwe, aby rozpoznać u siebie konkretne schorzenie. Jak mówi Waroński, denga jest często mylona z silnym przeziębieniem czy grypą ze względu na swoje niecharakterystyczne objawy – gorączkę, bóle mięśni, stawów, u części chorych może wystąpić wysypka. Jak dodaje, na dengę nie ma leków ani szczepionek, leczy się ją objawowo. W większości przypadków choroba przebiega łagodnie. Ciężka postać dengi występuje rzadziej i najczęściej przy powtórnym zakażeniu innym typem wirusa.

 

Drugą po dendze najbardziej popularną gorączką przywiezioną z tropików, również przenoszoną przez komary, jest malaria. Liczba zachorowań w Polsce na tzw. zimnicę nie przekracza również 50 rocznie. Nieleczona malaria może jednak doprowadzić do śmierci. W 2017 roku odnotowano 27 przypadków malarii w Polsce, w 2018 – o trzy więcej.  – Gwałtownie przebiegający zespół objawów malarii może prowadzić do niewydolności wielu narządów i stanowić zagrożenie dla życia. Każdy przypadek gorączki, która wystąpiła po powrocie ze strefy tropikalnej, powinien być zdiagnozowany przez specjalistów, żeby jak najszybciej wdrożyć leczenie – przestrzega Waroński. Według danych WHO śmiertelność w przebiegu zimnicy tropikalnej w krajach rozwiniętych, z dostępem do diagnostyki i leczenia, w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat znacznie zmalała – od 2010 roku o ponad 60 proc. (z ok. 1,2 mln do ok. 0,5 mln). Na całym świecie liczba przypadków śmiertelnych ma się zmniejszyć do 2030 r. – o 90 proc.

 

Jak mówi Waroński, niektóre osoby podróżujące do rejonów malarycznych nie stosują profilaktyki w postaci leków. – Polacy w dalszym ciągu rzadko zgłaszają się do poradni medycyny podróży przed wyjazdem, żeby dowiedzieć się, jak się do niego przygotować. Wiedzę wciąż czerpią z blogów podróżniczych, które w wielu przypadkach są bardzo dobre, ale często piszą je osoby, które nie mają specjalistycznej wiedzy na temat chorób tropikalnych i najświeższych informacji na temat tego, jak wygląda sytuacja epidemiologiczna w danym rejonie świata. A ta może się zmieniać. Dziś polio jest w jednym kraju, jutro może być gdzie indziej, podobnie jest z cholerą czy odrą. Wiele osób na przykład nie wie, że w Tajlandii można zarazić się wścieklizną – opowiada.

 

Podkreśla, że jest to choroba, która gdy już wystąpią objawy, kończy się śmiercią. – Poznałem rodzinę, która podróżowała po Tajlandii z dzieckiem. Ugryzł je pies, a oni zamiast pójść do szpitala, żeby podać mu surowicę, podróżowali dalej. Na szczęście dziecko nie zachorowało, ale moim zdaniem ryzyko, że tak się stanie, było duże – mówi.

 

Do Warońskiego najczęściej trafiają ludzie, którzy chcą skonsultować się w sprawie dolegliwości pokarmowych, które pojawiły się w trakcie lub po powrocie z podróży do tropików. – W wielu krajach tropikalnych warunki sanitarne są złe. A ludzie często zapominają, żeby jeść wyłącznie produkty poddane obróbce termicznej, owoce obrane samodzielnie, pić napoje butelkowane czy myć ręce przed każdym posiłkiem – mówi. Jak przekonuje, większość dolegliwości, choć są one nieprzyjemne i mogą zepsuć niejeden wyjazd, po kilku dniach jednak mija.

 

– Przeżyłam zemstę Montezumy w Meksyku, klątwę faraona w Egipcie, ale zdecydowanie najgorsza była ameboza, czyli czerwonka – przyznaje Marta, która od lat sama podróżuje po świecie. – Po tym doświadczeniu zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam jednak znaleźć sobie jakiegoś kompana, bo jedyne, na co miałam siłę, to doczołgać się z łóżka do toalety – wspomina. Marta nie wie, co wywołało czerwonkę, podejrzewa, że awokado, które zjadła w Hondurasie. – Wstałam rano i było mi niedobrze, trochę tak jak wtedy, gdy jest się bardzo głodnym. Pomyślałam, że pójdę kupić bilet na dworzec – chciałam jechać do innego miasta – a potem zjem śniadanie. Jak wyszłam z dworca, to zemdlałam. Ocuciło mnie dwóch Francuzów. Uznałam jednak, że to jakieś typowe zatrucie, które po kilku dniach minie. Postanowiłam nie zmieniać planów i wsiąść do autobusu. Że jakoś wytrzymam te półtorej godziny bez toalety – opowiada.

 

Podróż trwała nie półtorej godziny, ale cztery, ze względu na złe warunki pogodowe. – W drodze miałam halucynacje, podobno wyglądałam jak trup, bo ludzie mówili do mnie „muerte” – wspomina. Po wyjściu z autobusu czekała Martę jeszcze podróż pod górkę do hotelu. – Gdy dotarłam na miejsce, ledwo żyłam. Poszłam od razu do łóżka. W nocy miałam dreszcze, przy 30 stopniach trzęsłam się z zimna. Myślałam, że umrę – opowiada. Następnego dnia poszła do miejscowego lekarza, który wykonał badania kału. Marta spędziła tydzień w łóżku, pijąc wyłącznie elektrolity.

 

Kolejną, po biegunce, najczęściej zgłaszaną dolegliwością podróżników, są, jak mówi Waroński, problemy skórne związane z zakażeniami pasożytami, nierzadko dramatycznie się prezentujące, spowodowane na przykład chodzeniem boso po piasku.

 

Marcin po dwóch miesiącach od powrotu z Boliwii zauważył, że rany, które miał na ręce i na udzie, nie goją się. – Na początku myślałem, że po prostu rozdrapałem sobie ślad po ukąszeniu komara i wdało się zakażenie. Słyszałem kiedyś o leiszmaniozie [choroba skórna wywołana przez pierwotniaki, którą przenoszą tzw. muszki piaskowe – przyp. aut.], ale miałem mgliste pojęcie, co to właściwie za dolegliwość. Zacząłem szperać w internecie i poszedłem skonsultować swoją wstępną diagnozę do Kliniki Chorób Tropikalnych w Gdyni. Lekarz na początku nie potraktował mnie poważnie, ale jak zobaczył rany, to od razu zlecił badanie krwi. Moja wstępna diagnoza się potwierdziła – opowiada.

 

Marcin przypuszcza, że zaraził się podczas przeprawy przez las równikowy. – Stosowałem repelenty, ale mogło się tak zdarzyć, że środek się częściowo zmył podczas przejścia przez rzekę. Popełniłem błąd, że nie założyłem rękawiczek. Miałem kilkaset ukąszeń na jednej dłoni – wspomina.

 

Przypadków leiszmaniozy w Polsce jest bardzo mało – rocznie może kilka przypadków. Choroba ma długi okres wylęgania, często jest błędnie diagnozowana, mylona na przykład z zakażeniem bakteryjnym. Zdarzało się, że osoby, które miały leiszmaniozę, przechodziły diagnostykę w kierunku nowotworu. Choroba ta nie jest objęta obowiązkiem zgłaszania przez lekarzy do Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego. Pozbycie się leiszmaniozy nie jest sprawą prostą. W Polsce lek na nią nie jest dostępny od ręki, trzeba go często sprowadzać z zagranicy, wcześniej zgłosić zapotrzebowanie do Ministerstwa Zdrowia. Marcin czekał na kurację dwa tygodnie. Lek podawano mu w szpitalu przez 14 dni.

 

„Zasugerowała, że się puszczam”

 

Największego pecha mają ci, którzy w pierwszej chwili swojej choroby nie powiążą z pobytem na egzotycznych wakacjach. – Nie sądziłam, że moje życie zmieni się w koszmar – mówi Magda, która przez dwa lata po pobycie w Indonezji walczyła z infekcją narządów intymnych.

 

– Nigdy wcześniej nie miałam tego typu problemów. Byłam przekonana, że to w związku ze zmianą flory bakteryjnej – opowiada. Leczenie rozpoczęła u swojej ginekolożki. – Przepisała mi standardowy zestaw leków. Te jednak nie pomogły. Zaczęłam dodatkowo brać sterydy. Przez kilka miesięcy wyglądało to tak: dwa tygodnie kuracji, cztery dni względnego spokoju, a potem wszystkie objawy wracały – stan podgorączkowy, swędzenie, upławy, niegojące się rany – wspomina. Postanowiła zmienić lekarza. – Nowa lekarka podczas badania zaczęła insynuować, że się puszczam. Poczułam się okropnie, ale uznałam, że może warto sprawdzić, czy nie mam jakiejś choroby wenerycznej. Badania nic jednak nie wykazały – przekonuje Magda. Dziewczyna trafiła do kolejnego lekarza. Ten obwinił jej narzeczonego, bo „takie rzeczy dzieją się tylko wtedy, gdy partner uprawia niezabezpieczony seks z wieloma osobami”. I zastosował równie nieskuteczny, co wcześniejsze, zestaw leków.

 

Magda po wielomiesięcznej walce z infekcją była na skraju wyczerpania psychicznego. – Planowaliśmy z narzeczonym ślub, dziecko. Powiedziałam mu, że jestem w takim stanie, że będę potrzebować co najmniej roku bez infekcji, zanim w ogóle zacznę myśleć o zajściu w ciążę – wyznaje. Koleżanka z pracy, widząc, że Magda jest w całkowitej rozsypce, zabrała ją do swojego lekarza. Od razu wysłał ją na badania do Kliniki Chorób Tropikalnych. – Przebadali też mojego narzeczonego. U niego niczego nie wykryto, za to okazało się, że ja jestem zarażona pierwotniakiem, który żyje w wodach słodkich w strefie tropikalnej. Zaczęłam kurację. Po dwóch miesiącach jakość mojego życia zmieniła się o 180 stopni. Chwilę później zaszłam w ciążę – opowiada Magda. Od tamtej pory na żadne wakacje nie rusza się bez maści przeciwgrzybiczych dostępnych w Polsce. Nawet jak jedzie nad polskie jezioro.

 

Chciałam wyskoczyć z 12. piętra

 

Nikt prawdopodobnie nie zrozumie Magdy lepiej niż Karolina, która dopiero po kilkunastu miesiącach pozbyła się swędzącej pokrzywki na twarzy. – Wyglądałam, jakbym codziennie przez dwa tygodnie piła, a na końcu ktoś mnie pobił. Przez kilka miesięcy nie byłam w stanie wyjść nawet do sklepu spożywczego. Na leczenie wydałam prawie 7 tysięcy złotych. Gdy po tygodniach szukania odpowiedzi na pytanie, co mi jest, okazało się, że jestem uczulona na jedyny lek, który mógł mi pomóc, myślałam, że skoczę z 12. piętra – wyznaje.

 

Karolina twierdzi, że swoją chorobę przywiozła z Abchazji, gdzie mieszkała przez kilka tygodni. – Piłam tam wodę ze studni i jadłam mięso, które podejrzewam, że mogło być nieprzebadane – opowiada.  Pierwszymi objawami była swędząca wysypka na brodzie, która wystąpiła jeszcze podczas pobytu w Gruzji. Dopiero po powrocie objawy się nasiliły. – Miałam pokrzywkę na całej twarzy. Zaczęłam brać sterydy. Objawy mijały, a potem wracały ze zdwojoną siłą. Byłam u niemal wszystkich lekarzy – alergologów, dermatologów, internistów, badano mnie nawet w kierunku nowotworu trzustki. Dopiero moja znajoma weterynarz poradziła, żeby sprawdzić, czy to nie pasożyty – opowiada.

 

Badania wykazały obecność szeregu pasożytów, między innymi tasiemca, glisty ludzkiej czy pierwotniaków. – Otrzymałam leki, które okazały się skuteczne tylko na chwilę, po kilku tygodniach objawy wracały. Zgłosiłam się do Kliniki Chorób Tropikalnych w Gdyni, pomyślałam, że może mam jeszcze jakiegoś pasożyta, którego moje leki nie są w stanie wybić. Lekarz przepisał mi antybiotyk, na który okazało się, że jestem uczulona. Wydał wyrok: może pani pomóc jedynie ziołolecznictwo i dieta – wspomina Karolina. Jak usłyszała, że ma się leczyć ziołami, rozpłakała mu się w gabinecie. Ale nie miała innego wyjścia. – Po kilku miesiącach kuracji odpowiednio dobranymi ziołami objawy minęły. Przebadałam się i jestem czysta.

 

Żeby złapać pasożyta, jak mówi Waroński, nie trzeba jednak wyjeżdżać do kraju tropikalnego. Jednym z pasożytów, których trudno się pozbyć z organizmu, a który występuje również w naszej strefie klimatycznej, jest tasiemiec bąblowca. – Są gatunki charakterystyczne dla strefy tropikalnej, są też takie, które są charakterystyczne dla naszej strefy. Bąblowica rozwija się powoli, podstępnie. Nie zawsze udaje się ją wyleczyć, w skrajnych przypadkach trzeba przeszczepić wątrobę – mówi Waroński. W naszym kraju rocznie rozpoznawanych jest kilkadziesiąt przypadków tej choroby.

 

Seksturystyka

 

W Polsce rośnie liczba osób zarażonych chorobami przenoszonymi drogą płciową. Kordian Waroński przekonuje, że część to te przywiezione z podróży. Wśród nich są kiła, HIV, wirusowe zapalenie wątroby typu C. Waroński: – Po serotypach widać, że do zakażenia nie doszło w Polsce, ale w innym rejonie świata – Azji Południowo-Wschodniej, Afryce Zachodniej czy Egipcie. To częściowo efekt seksturystyki. Długie wyjazdy sprzyjają też nawiązywaniu kontaktów seksualnych. Należy więc pamiętać, żeby zawsze przy takim kontakcie się zabezpieczać – stwierdza.

 

Waroński podkreśla, że aby zmniejszyć ryzyko przywiezienia choroby tropikalnej z wakacji, warto zapoznać się nie tylko z sytuacją epidemiologiczną danego kraju, ale również pamiętać o ubezpieczeniu podróżnym i dowiedzieć się, gdzie mieszczą się najbliższe lokalne szpitale i kliniki, gdzie służba zdrowia jest na wysokim poziomie. – Wiele również zależy od stylu podróżowania: czy jest to wyjazd backpackerski, czy wycieczka zorganizowana, pobyt jest na miejscu w pięciogwiazdkowym hotelu czy tzw. objazdówka – tłumaczy. Zaznacza, że szczególnie zagrożone na zapadnięcie na jedną z chorób tropikalnych są osoby przewlekle chore, dzieci i kobiety w ciąży. – W Indiach mamy na przykład do czynienia z wirusowym zapaleniem wątroby typu E, chorobą, którą można się zarazić nawet w pięciogwiazdkowej restauracji. Dla większości osób nie jest ona groźna, natomiast co czwarta ciężarna, u której rozwinie się ciężkie zapalenie wątroby, umrze – podsumowuje.

 

A na koniec przestrzega: – Zdarza się, że trafiają do mnie podróżnicy weterani, którzy przez lata na nic nie zachorowali i dopiero ode mnie dowiadują się, co mogło im grozić. Włos im się jeży na głowie. Jeśli tysiąc osób wyjedzie do strefy tropikalnej, to nie znaczy, że wszyscy złapią jakąś chorobę, zachoruje może kilka, część wyleczy się na miejscu, część wróci z chorobą do Polski. To rosyjska ruletka. Warto zgłębić wiedzę o tym, jak przygotować się do wyjazdu, nie tylko po to, żeby uchronić się przed poważnym schorzeniem zagrażającym życiu, ale żeby przede wszystkim nie zepsuć sobie wyjazdu. Nawet kilka dni spędzonych w toalecie może skutecznie zniszczyć urlop.

 

Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną.

 

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,24988560,wrocila-do-polski-z-choroba-tropikalna-nie-sadzilam-ze-moje.html

 



» Zdjęcia naszych klientów